piątek, 6 grudnia 2013

Jak zostałam wybrana przez mojego psa, aby zostać jego opiekunką

Każdemu z nas, życie podsuwa od czasu do czasu zdarzenia, których wolelibyśmy uniknąć za wszelką cenę. Gdy nas to dopada, bronimy się rozpaczliwie, toczymy wewnętrzną walkę, co tu zrobić, by wszystko było jak wcześniej. Tak naprawdę, nie rozumiemy, że to, przed czym się tak bronimy, to nic innego, jak życie.

W 2003 roku, w same Walentynki, los spłatał mi figla. Kończyłam akurat
koszmarnie ciężkie studia. Byłam na ostatnim roku, pisząc pracę dyplomową, pracując, prowadząc dom, wychowując dorastające dziecko i mając na tzw. głowie, jeszcze 3 koty. Prawdę mówiąc, byłam wtedy na granicy totalnego wyczerpania, sypiając po 4 godziny dziennie od kilku lat. Jak powietrza, potrzebowałam do życia spokoju i odpoczynku.

Ale los wiedział lepiej, czego mi potrzeba. 14 lutego, w same Walentynki, wybrałam się z córką na przejażdżkę do centrum miasta. Były ferie zimowe, a ja miałam wolne. Na dworze tego dnia był śnieg i wyjątkowy mróz. Wyszłyśmy z naszego bloku kierując się w stronę tramwaju. Przed sąsiednią klatką siedziała para dużych, pięknych oczu. Jak się później dowiedziałam od sąsiadów, oczy te siedziały już tak parę godzin. Gdy zbliżałyśmy się w ich kierunku, spojrzały prosto w moje oczy, wstały i poszły za nami. Szły jakieś 20 minut, zatrzymując się za każdym razem, gdy my przystawałyśmy i oglądałyśmy się za siebie. 

Przeszły z nami przez jezdnię na zielonych światłach. Jakieś 100 metrów od przystanku, zatrzymałyśmy się z córką i zaczęłyśmy zastanawiać, że przecież nie możemy wsiąść tak zwyczajnie do tramwaju i zostawić tych oczu na mroźnej ulicy. Szczerze mówiąc, ja ze wszystkich sił chciałam, aby te oczy zniknęły, ale córka moja, silnego charakteru dziewczyna, nalegała, byśmy wróciły do domu z tymi oczami w nas wlepionymi.

Po konsultacji telefonicznej z mężem, postawiliśmy warunek, że tylko weźmiemy do domu owe oczy pod warunkiem, że znajdziemy im innego właściciela. Tak też zrobiliśmy. Najpierw, upewniliśmy dzwoniąc do schroniska i pytając na osiedlu kogo się dało, czy nikt nie szuka tych oczu. Potem, zaczęliśmy dzwonić i pytać znajomych, czy nie chcieliby ich przygarnąć. Nikt nie szukał, nikt nie chciał przygarnąć.

Trwało to kilka dni, a oczy w tym czasie smutne kładły się na stopach mojej córki, nie chciały jeść, ani pić. 

Czwartego dnia pojechaliśmy do weterynarza, zbadał nasze oczy i zaszczepił je, zapadła decyzja, zostają z nami i tego dnia oczy naszego Barusia pojaśniały, a nasz kochany kundelek zaczął jeść, pić i merdać niesamowicie ogonem. Gdy wracaliśmy do domu z pracy, córka ze szkoły, Bari zawsze nas witał skacząc tak wysoko, jakby miał sprężynkę w pupie.

Mój strach o to, że będą awantury z kotami, że nie dam rady wyprowadzać rano przed pracą i wszystkie inne obawy związane z opieką nad psem, okazały się bezpodstawne. Z kotami dogadywał się świetnie, jadły z jednej miski, spacery polubiłam bez względu na pogodę. Nie wiedziałam wtedy jeszcze, że Bari wkrótce uratuje moje i mojej córki życie, albo raczej naszą psychikę przed kompletnym załamaniem. 

Kilka miesięcy później okazało się, że mój mąż jest ciężko chory, wymaga stałej opieki. Po kilku miesiącach walki o jego życie, zmarł. Gdyby nie obecność Bariego i konieczność opieki nad nim, jego potrzeba uwagi, pieszczoty, spaceru i zwykłego pomyślenia o nim, nasza psychika, moja i córki, nie zniosłyby więcej tragedii. Bari sprawiał, że na moment zapominałyśmy o tym, jak życie potrafi boleć, spojrzenie jego kochających i ufnych oczu zawsze działało jak balsam.

Wkrótce też okazało się, że Bari uratował mnie od finansowej ruiny. Po śmierci męża zostałam bez pieniędzy, z długami, niezdolna, by wrócić do pracy. Dzięki temu, że wychodziłam z nim na spacer po osiedlu, poznałam sporo ludzi, nawiązałam z nimi osiedlowe znajomości i dzięki temu otrzymałam sporo zleceń na korepetycje z j. angielskiego, które uratowały mnie w tej trudnej sytuacji.

Teraz Bari mieszka z nami już 10 lat, sam ma jakieś 11. Ma się całkiem dobrze, choć pewne oznaki upływu czasu już dostrzegam. Ile razy przypominam sobie najtrudniejsze chwile w moim życiu, dziękuję Bogu, że mi go zesłał, a Barusiowi dziękuję, że wtedy, gdy te kilka godzin siedział na mrozie przed naszym blokiem, spośród wielu ludzi, którzy go widzieli i mijali, wybrał właśnie nas.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękuję za odwiedziny mojej strony i pozostawienie komentarza. Twój komentarz zostanie opublikowany po zatwierdzeniu przez administratora strony.
Pozdrawiam
Danuta Antas